Piotr Stanisław Król Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla
Strona główna
Kilka słów o autorze
Prezentacja prozy
Prezentacja wybranych wierszy
Przeczytaj opowiadanie przy małej czarnej
Nagrania video - fragmenty książek
Recenzje książek autora
Eseje felietony artykuły
Ulubione cytaty
Niezależny Magazyn Społeczno-Kulturalny InterMosty
Salonik Literacki otwarty na dobrą, przemawiającą do nas twórczość Poetów - zapraszam! Goście na Moście Saloniku Literackiego Gościnny Salonik dla młodych, zdolnych, obiecujących poetów Wywiady gospodarza Saloniku Literackiego z ciekawymi ludźmi ze świata kultury Galeria zdjęć autora, najbliższych i przyjaciół
Gdzie można kupić książki autora?
Kontakt z autorem
LEKTURA PRZY MAŁEJ CZARNEJ
coffee z opowiadaniem

Piotr Stanisław Król
HONOR CHŁOPAKÓW Z PRZYSTAWIA

        Kamień trafił go tuż nad lewym okiem. Chwilę wcześniej odbił się jeszcze litościwie od betonowego słupa, co znacznie osłabiło siłę uderzenia. Stary człowiek lekko się zachwiał. Nie podniósł jednak ręki, aby rozetrzeć i sprawdzić bolące miejsce, jak robi to zazwyczaj niemal każdy w takiej sytuacji. Wąska, czerwona kreska na czole powoli powiększała się, by za moment wytrysnąć strumieniem krwi, który w kąciku oka rozwidlił się i spłynął wzdłuż policzka. Czerwone krople spadały na ziemię, niedaleko kamienia. Jakby były jego wyrzutem sumienia.
        – No i co kulawy, znów tu przylazłeś?! Nie wiesz, że to Przystawie? Tu dla głupoli i tych połamańców, kibolasów z Porębusów nie ma miejsca!
        W powietrzu rozszedł się głośny śmiech czterech chłopaków. Ubrani w identyczne dresy, na pierwszy rzut oka byli jak z jednej, wspólnej drużyny. Najwyższy z nich schylił się i znów wziął do ręki kamień. Powoli podrzucał go w dłoni. Stary, lekko zgarbiony człowiek, nawet nie drgnął. Krew zalewała mu już cały lewy policzek, poplamiła szary płaszcz i czubek buta. Chłopak odchylił się i wziął zamach. Niemal w tym samym momencie stary człowiek ruszył przed siebie. Nie uciekał, nie skulił się ze strachu, nawet nie zmrużył oczu. Spokojnym, miarowym krokiem, lekko utykając na lewą nogę, szedł prosto w kierunku stojących tuż obok osiedlowego śmietnika, czterech młodych i pewnych siebie chłopaków. To ich zdezorientowało. Drągal z kamieniem w ręku zamarł. Wyglądał groźnie, ale jednocześnie jakoś komicznie, z tą ogłupiałą ze zdumienia miną. Stary stanął tuż przed nim.
        – Zejdź mi z drogi, młodzieńcze – powiedział głosem mocnym i zdecydowanym. Kontrast pomiędzy jego chuderlawą posturą, a wystrzeliwanymi, niczym z karabinu słowami, był niesamowity.
        – Synku, opuść rękę i odłóż ten kamień. – Ściszył głos, który stał się teraz dla odmiany miękki i łagodny. – Zrób mi miejsce, abym mógł przejść. To był mój rewir, gdy ty jeszcze nie byłeś nawet ujęty w socjalistycznym planie dziesięcioletnim.
        O czym ten stary pierdoła gada? – przeleciało przez głowę dryblasa. – To pomylony jakiś chyba! – stwierdził głośno. Rozległ się śmiech jego kumpli. Biger poczuł, że ktoś go popchnął w stronę krawężnika. Mędrek, bo on to zrobił, postukał się wymownie w czoło, a staremu wskazał wolną drogę. Ten ruszył przed siebie. Krople krwi skapywały na chodnik z jego zakrwawionej twarzy. Patrzyli za nim, jak kuśtykając oddalał się, by po dłuższej chwili zniknąć za rogiem czteropiętrowego bloku.
        – I żebyś tu więcej się nie pokazywał, połamańcu! – wrzasnął nagle najniższy z nich. Miał zaczerwienioną, głupkowatą twarz, okoloną rudawą szczeciną włosów. Jego małe i rozbiegane oczka szukały aprobaty u kumpli.
        – Zamknij dziób, Tomato, po piwo lepiej skocz – mruknął pod nosem Mędrek. Miał spuszczone ku ziemi oczy. Pozostali patrzyli w miejsce, w którym przed minutą zniknął stary człowiek.
        – Cholera jasna, dlaczego on nie uciekał? – Usłyszeli zachrypnięty głos Bigera. – Dlaczego?

        – Słyszeliście nowinę? Podobno ten stary pomyleniec nie żyje! Ten, któremu Biger dwa tygodnie temu czoło rozkwasił. – Chudy, krostowaty chłopak o przezwisku Kosa, powiedział to, nie okazując żadnej emocji. Siedzieli od rana na ławce przed blokiem. Słońce prażyło mocno. Sączyli powoli ciepłe piwo i omiatali okolicę leniwym wzrokiem.
        – Podobno mieszkał od dwóch miesięcy u proboszcza. Mój ojciec coś tam nawijał, że po latach wrócił na swoje stare śmiecie. Z macochą po kątach długo szeptali. Zaraz... jak go to ojciec nazwał? – Kosa podrapał się po głowie. – Koru..., Kors..., Kordas! – wrzasnął nagle tak głośno, że Bigerowi piwo wypadło z ręki.
        – Ty, Kosa! Ja cię chyba w czoło zaraz walnę! – Schylił się po butelkę. Na szczęście dla krostowatego, była cała.
        – Kordas, mówisz? Co to za nazwisko?
        – Nie nazwisko, tylko psedo, pseumy... – Kosa starał się wymówić to trudne słowo.
        – Pseudonim. Taka ksywa, kumasz? My też ksywy używamy, Marku. – Poratował go Mędrek. – Kordas? Zaraz, zaraz! Oczywiście... pamiętam! Porucznik Kordas... Dziadek, gdy sobie zdrowo popił, to coś o takim gadał! Ale babcia zawsze go wyciszała. Mówiła, żeby się zamknął, jak nie chce siedzieć!
        – Eee tam, gadanie starych! – Tomato przeciągnął się leniwie. – Za tydzień mecz z Huraganem Porębusy. Ale tym popaprańcom dowalimy! – Rozmarzył się wznosząc do góry te swoje małe, głupkowate oczka. Mieli z tamtymi swoje stare porachunki. W zeszłym roku Biger jednemu z nich złamał dwa żebra i uszkodził szczękę. Nawet siedział z tego powodu kilka dni w areszcie. Wypuścili go, bo nikt nie chciał świadczyć w tej sprawie. Biger był bohaterem Przystawia. W Porębusach wydali na niego wyrok. Kichał na to.
        – A na co zmarł ten stary? – zapytał Mędrek, zmieniając niespodziewanie temat rozmowy. Kosa i Tomato skrzywili się z dezaprobatą. Co ten Mędrek taki ciekawski? Są ważniejsze sprawy niż odejście z tego padołu jakiegoś kuternogi.
        – Raka miał. Chory był dziadeczek i przyjechał tutaj kichę odwalić. Proboszcz gadał, że tutaj chciał złożyć swoje gnaty. – Kosa powiedział to lekceważącym tonem. Wydął przy tym wargi, jakby spluwał.
        – Kości. Złożyć swoje kości – cicho powiedział Mędrek.
        – Co? Gnaty, kości, co za różnica! – Kosa wzruszył ramionami – A ty Mędrek, co tak tego starego...? Może jeszcze na pogrzeb polecisz i wiąchę kwiatuszków mu rzucisz na trumnę? Lepiej browar byś postawił. Gorąco się robi, w gardle suszy. – Popatrzył smętnie na swoją pustą butelkę.
        Słońce grzało coraz mocniej. Siedzieli w ciszy przez dłuższy czas. Kosa wyjął z kieszeni szwajcarski, wojskowy scyzoryk, który był przedmiotem jego wielkiej dumy i nieskrywanej zazdrości kumpli. Otworzył ostrożnie największe ostrze i z namaszczeniem zaczął je czyścić chusteczką, co jakiś czas na nią spluwając. Pozostali przyglądali się temu bez słowa. Milczenie przerwał Mędrek.
        – Kiedy pogrzeb?
        – W środę w południe. A co, wybierasz się kuternogę pożegnać? – Tomato zaśmiał się i pokręcił z niedowierzaniem głową.
        Popatrzyli na niego z zaciekawieniem. Co ten Mędrek znowu wydziwia z tym starym? W ostatnim czasie zrobił się dziwny. Jakiś melancholijny, odpowiadał półgębkiem, albo w ogóle ich ignorował. Żeby to nie był ich kumpel, oberwałby po łbie i oprzytomniał w końcu. A może się zakochał w jakiejś tutejszej laluni? Ciekawe, co w jego głowie wiruje... może ta śliczna Hania, z którą tańcował jak szalony na sobotniej prywatce. Trochę mu tego zazdrościli, ale nie Biger. On miał na oku od jakiegoś czasu dziewczynę z sąsiedniego bloku. Też ładna, ale starsza od nich o kilka lat. Ona też wzięła go na swój celownik.
        – Co nam właściwie szkodzi? W środę w południe nie mamy nic do roboty – Biger powiedział to takim tonem, jakby te kilka dni dzielące ich od pogrzebu mieli zajęte po same brzegi. Z pobliskiego bloku wyszła w tym momencie Majka Czajkowska, ulubienica Bigera. Jej mąż rok temu zapił się na śmierć. Zerknęła w ich kierunku i zaczęła iść tanecznym krokiem, kręcąc mocniej zgragnymi biodrami. Odprowadzali ją wzrokiem w milczeniu, aż zniknęła w drzwiach małego sklepiku osiedlowego, który prowadziła na spółkę z teściową. Biger wstał z ławki i zaczął przechadzać się, co pewien czas zerkając w stronę sklepu. Po kilku minutach wyszła stamtąd niska, otyła kobieta. Coś tam jeszcze zawołała w progu i powoli oddaliła się. Patrzyli teraz na Bigera. Mieli miny, jakby na coś czekali.
        – Zerknę, czy browar potaniał – powiedział Biger, nie odrywając wzroku od półotwartych drzwi sklepu. Uśmiechnęli się pod nosem ze starego dowcipu. Wiedzieli, że Czajkowska dawała mu piwo za darmo. I nie tylko.
        – Mędrek, w środę wskakuj w odświętny garnitur. Pójdziemy pomóc twojemu staremu kuternodze gnaty... to znaczy się, kości pochować! – powiedział, kierując się w stronę sklepu.
        – A browar nam jakiś zmontujesz?! – rozległ się za nim błagalny głos Tomato.
        – Jak się dobrze postara, to może i litr czystej będzie! – Ryknęli jednocześnie śmiechem z powiedzonka Kosy. Biger pokazał im gest Kozakiewicza i po chwili zniknął za drzwiami sklepu.
        – Zakładamy się, jaką tabliczkę wywiesi za chwilę Czajkowska? Ja obstawiam: „Przyjęcie towaru”. – Kosa zawsze miał żyłkę do hazardu.

        Książęce Stawy, bo tak nazywała się ta niewielka przed laty miejscowość, przeszły przez ostatnie dziesięciolecia bardzo wiele zmian. Wraz z nimi ulegała swoistej ewolucji nazwa. Przed wojną rozciągały się tutaj bogato zarybione i zagospodarowane wielkie stawy, otoczone przepięknym borem. Najstarsi mieszkańcy wspominali panujący tu porządek oraz wspaniałe szczupaki, karpie i masę innych gatunków ryb, które łowili za przyzwoleniem właściciela, miłościwego księcia Stefana. Ale częściej... bez przyzwolenia. Ryb było w bród, starczało dla wszystkich.
        Po wojnie z nazwy, wraz z właścicielem majątku, zniknęło również słowo – Książęce. Nowa, PRL-owska władza zmieniła nazwę miejscowości na – Przystawie. Głupio to brzmiało. Starzy się zżymali, ale młodzi szli z postępem i nowa nazwa im nie przeszkadzała. PGR przejął gospodarzenie. Z marnym skutkiem. Ryb było coraz mniej, za to zebrań i masówek coraz więcej. – Od gadania ikry nie przybędzie – mówili smętnie starzy. – Nowe czasy, nowe wyzwania! – odpowiadali im buńczucznie młodzi. Kolejne plany zagospodarowania zakładały rozwój i wzrost zarybienia stawów. Z mizernym skutkiem. Miejscowość biedniała i kurczyła się, podobnie jak stawy, które powoli zanikały, zarastane szuwarami i zasypywane nielegalnie wrzucanymi nocną porą śmieciami. Młodzi zaczęli stąd chyłkiem uciekać do miast.
        Boom nadszedł na początku lat siedemdziesiątych XX wieku, w erze, jak się to po latach określało – „wczesnego Gierka”. Zbudowano tu fabrykę podzespołów do samochodów ciężarowych. Wraz z fabryką wyrosło kilkunastotysięczne miasto, bloki z wielkiej płyty, kina, teatr, kluby kultury, szkoła zawodowa i technikum. Miejscowość Przystawie uzyskała oficjalnie rangę miasta. Zawirowania historii zmiotły wieś Książęce Stawy, a gospodarka socjalistyczna wysuszyła stawy niemal do dna. Krążyły po mieście różne złośliwe dowcipy na ten temat. Ale nie narzekano. Rosła produkcja podzespołów, rosły aspiracje mieszkańców.
        Kryzys nadszedł niespodziewanie dwadzieścia lat później, na początku lat dziewięćdziesiątych. Produkcja podzespołów systematycznie spadała. Fabrykę przejął prywatny właściciel i po roku zamknął ją na cztery spusty. Chodziły słuchy, że był podstawiony przez konkurencję. Ludzie znaleźli się na bruku. Miasto skazane zostało na powolne umieranie. Wysychało i marniało, jak niegdyś tętniące życiem stawy księcia Stefana.
        Siłą rozpędu funkcjonowały jeszcze przyfabryczne szkoły. Przez kilka lat wypuszczały kolejne roczniki wykwalifikowanych mechaników, frezerów, elektryków, zasilające rzeszę bezrobotnych. Należeli do nich po zawodówce Biger i Kosa. Mieli zawód, nie powąchali ani jednego dnia pracy. Mędrek skończył technikum i zdał maturę. Wieloletnie próby wyedukowania Tomato, podejmowane przez ciało pedagogiczne, spełzły na niczym. Decyzja władz oświatowych oraz miasta o zamknięciu szkoły, była najszczęśliwszym wydarzeniem w jego życiu.
        Miasto powoli umierało. Starzy w ostatnim czasie szeptali, że to przekleństwo za grzechy przeszłości. Te głosy nasiliły się po niespodziewanym powrocie i śmierci porucznika Kordasa. Młodzi nie zwracali na to uwagi. Jakieś głupie gadanie starych! Mieli inne sprawy na głowie. Choćby ten zbliżający się wielkimi krokami mecz z ich piłkarskim wrogiem, drużyną Huraganu Porębusy. A ściślej mówiąc, z tymi ich kibolami od siedmiu boleści. Może to miasto powoli umierało. Ale ich podtrzymywały przy aktywnym życiu kibolskie śpiewy, okrzyki, popychanki, czasem i bijatyki. Nadawało to, jak to mówili popijając piwo, jakiś sens ich szarej egzystencji.

        Celowo spóźnili się na pogrzeb. Kościelnymi uroczystościami nie byli zainteresowani. Zdumiały ich tłumy ludzi szczelnie wypełniające niemal wszystkie alejki i miejsca między grobami. W tłumie widać było licznych wojskowych, w tym bardzo wielu w podeszłym wieku. Przy grobie stała na baczność, w równym szeregu kompania reprezentacyjna Wojska Polskiego. Czuli się trochę głupio w tych swoich dresach wśród elegancko, odświętnie ubranych ludzi. Odsunęli się w pobliże wiekowego dębu, stojącego niedaleko niskiego, kamiennego muru cmentarnego.
        – Co to za cyrk? To tego starego z takimi bajerami chowają? – cichym głosem wyraził swoje zdumienie Tomato. Jego małe, rozbiegane oczka penetrowały z uwagą otoczenie. Poczuł ostry, piekący ból w okolicy lewego ucha.
        – Zamknij się, baranie! – Biger zamierzył się drugi raz, aby mu przyłożyć. Tomato skulił się w oczekiwaniu ponownego ciosu. Ten jednak nie padł. Biger opuścił rękę i zaczął z uwagą wsłuchiwać się w przemówienia docierające z oddali, z miejsca gdzie stała prosta, drewniana trumna, przykryta biało–czerwoną wstęgą. Z narastającym zdumieniem słuchali kolejnych przemówień. Nie widzieli mówców, docierały do nich tylko słowa. Zdumiewające słowa. Ten mały, kulawy, stary człowiek był bohaterskim żołnierzem Polski Podziemnej, odważny do szaleństwa, ukochanym dowódcą oddziału partyzanckiego AK. I to jeszcze... tutejsi mieszkańcy mają ogromny dług wdzięczności wobec porucznika Kordasa. Dług, którego nie spłacimy już nigdy, przepraszamy – to powiedział jakiś zapłakany, męski głos. Wystrzały salwy honorowej wyrwały ich z odrętwienia.
        Po upływie ponadgodzinnej uroczystości pogrzebowej stali w milczeniu w tym samym miejscu, w cieniu starego drzewa. Przed nimi zatrzymał się siwy, wąsaty człowiek w odświętnym, wojskowym mundurze, z przekrzywioną trochę na bok, rogatywką na głowie. Przez chwilę przyglądał im się z uwagą.
        – Przyszliście pożegnać porucznika? – Głos miał lekko zachrypnięty, wymawiał słowa cicho, ale mocno i wyraźnie. Mówi podobnie jak... jak porucznik Kordas – przeszło przez myśl Mędrkowi.
        – Tutejsi jesteście, z Książęcych Stawów?
        – Tak... nie, a tak... z Przystawia znaczy się. – Biger zająknął się i speszył. Kosa i Tomato spojrzeli na niego ze zdumieniem. Mędrek nie odrywał oczu od twarzy kombatanta.
        – Szkoda, że nie znaliście go osobiście. Zrobiłby z was wojaków, jak się patrzy. Wiecie, on tutaj za okupacji rządził. I to jak! Szwaby bały się go, jak ognia! Kilka razy podejmowali próby zlikwidowania oddziału. Na próżno. W końcu dali spokój. Za duże ponosili straty. Książęce Stawy to był kawałek wolnej Polski. Ludzie żyli tu spokojnie. Porucznik Kordas gwarantował im nietykalność. – Słuchali z ogromnym zainteresowaniem słów starego żołnierza. Nawet Tomato.
        – Żołnierze kochali go. Każdy poszedłby za nim w ogień. Pamiętam... – przerwał na chwilę i zaczął z uwagą przyglądać się Mędrkowi. – Ty przypominasz mi jednego z oddziału, Janusza Bielickiego, pseudonim „Kacper”,. Żenić się miał wkrótce z Basią Kocińską i wtedy...
        Jego wzrok powędrował gdzieś daleko, za mur cmentarny, w stronę dawnych stawów i smętnych pozostałości po bujnym niegdyś borze.
        – Wszyscy go bardzo lubili. Wesoły był chłopak. Ale narwany i szaleńczo odważny. Zginął podczas jednej z potyczek. Szrapnel urwał mu lewe ramię. Wykrwawił się na śmierć. Ślubu nie doczekał... – Głos opowiadającego lekko się załamał. Odchrząknął i kontynuował dalej.
        – Umierał na rękach porucznika Kordasa, który ze smutkiem, wzruszony mówił: – Synku, wszystko będzie dobrze... jeśli nie tu, to tam, gdzie się wszystscy kiedyś spotkamy. Daj Boże!
        – Rozumiecie? Synku, do niego mówił! A był starszy od Janusza zaledwie o dziesięć lat. Był mu, jak ojciec. Dla nas wszystkich był ojcem. Największym autorytetem.
        Gdy skończył mówić, zapadła cisza. Dalej patrzył gdzieś w dal, jakby szukając tam śladów przeszłości. Na horyzoncie rysowały się niszczejące budynki upadłej fabryki. Otrząsnął się i zasalutował w ich kierunku.
        – Już czas na starego żołnierza. Żegnajcie chłopcy! – Zlustrował ich jeszcze raz uważnie. – Byłby z was pożytek w oddziale, porucznik zrobiłby z was świetnych wojaków!
        Patrzyli, jak oddalał się w kierunku bramy cmentarnej. Mimo swoich lat, szedł prężnym, pewnym krokiem. Cmentarz powoli pustoszał. Ruszyli w milczeniu w stronę wyjścia.

        – Musiałeś w niego rzucać tym pieprzonym kamieniem, musiałeś?! – Mędrek wykrzykiwał słowa z narastającym wzburzeniem. – Taki jesteś Biger, odważny? Starego człowieka o mało nie zabiłeś, ty... ty bezmózgowcu! Ty beznadziejny palancie!
        Kosa i Tomato ze zdumieniem patrzyli na Bigera. Siedział na ławce ze spuszczoną głową i w ogóle nie reagował. Jakby nie słyszał Mędrka, który wykrzykiwał w jego stronę coraz mocniejsze przekleństwa. Odsunęli się kilka kroków od ławki. Tutaj za chwilę będzie masakra. Biger dalej siedział bez najmniejszego ruchu.
        Mędrek był roztrzęsiony. Nie spał całą noc. Dziadek, późnym wieczorem po pogrzebie, zamknął się z nim w pokoju i nie wpuszczał nikogo. Wyjął z kredensu wódkę i nalał w duże kieliszki sobie i jemu, po same brzegi.
        – Pij, na trzeźwo nie da się tego wysłuchać!
        Mędrek umoczył tylko usta. Chciał być trzeźwy podczas tej rozmowy. Dziadek pił za siebie i za niego. Opowiadał całą noc, do świtu. Co jakiś czas płakał, to znów walił pięścią w stół. Babcia z matką błagały za drzwiami, by dał spokój. Odsyłał je do wszystkich diabłów i kontynuował opowieść. Tragiczną historię zdrady, małości i niewdzięczności ludzkiej.
        Bohaterski porucznik, Jan Zapolski pseudonim „Kordas”, po wojnie został oskarżony przez władzę komunistyczną o współpracę z Niemcami i szpiegostwo. Nie do uwierzenia, ale kilku miejscowych świadczyło kłamliwie w sądzie przeciwko niemu. Dostał wyrok śmierci. Zdążyła go objąć amnestia. Schorowany, bez grosza przy duszy, wrócił. Wydawałoby się, do swoich. Do Książęcych Stawów, wówczas już zmienionych na – Przystawie. Cała miejscowość odwróciła się od niego. Jakby był zadżumiony, trędowaty. Ludzie żyli w przeraźliwym strachu, że przyjdzie do ich domu. Bali się UB–eków, którzy pilnie obserwowali każdy jego krok. Pomogły mu tylko dwie osoby: wikary z tutejszego kościoła, były kapelan oddziału i Baśka, narzeczona tragicznie zmarłego Januszka. Po roku wyjechał stąd. Nikt nie pytał, gdzie. Na długie lata zapadła kurtyna milczenia.
        – Rozumiesz?! – Gdy już za oknem świtało, dziadek wykrzyczał to na cały głos. – I wrócił tutaj, wyrzut sumienia tego przeklętego miejsca! I kwiaty mu kładli na grobie, stosy kwiatów! A gdzie morze łez, poza paroma kropelkami, w tym i moimi w starych oschłych oczach, gdzie rozpaczliwy krzyk sumienia... – wybełkotał te słowa i z jękiem osunął z krzesła na podłogę.
        To był już trzeci zawał serca w jego życiu. Mędrek wracając o dziesiątej rano ze szpitala wraz z rodziną do domu zastanawiał się, czy przeżyje ten nocny wyrzut sumienia. – Dziadku kochany, przeżyj, bądź z nami. Prawda musi żyć i do końca oczyścić Książęce Stawy. Ty jesteś jej wojownikiem i obrońcą – powiedział wyciszonym głosem, ale wszyscy to usłyszeli. Babcia wraz z mamą po chwili podeszły do niego, z czułością objęły go i głośno rozpłakały.

        Następnego dnia rano Mędrek patrzył na zwieszoną w dół głowę Bigera. Chciał go zranić, poruszyć, wstrząsnąć nim. Szukał intensywnie w myślach odpowiedniego przekleństwa. Nagle go olśniło.
        – Ty Porębusie!
        Bigera zamroczyło. Mógł dziś przebaczyć wszystko, ale ta „kibolska zniewaga” rozwścieczyła go. Zerwał się na równe nogi i podniósł gwałtownie w górę pięść. Kosa z Tomato odskoczyli przerażeni kilka metrów dalej. Mędrek nie drgnął. Patrzył Bigerowi prosto w oczy. Wtulił tylko intuicyjnie głowę w ramiona. Niech to się już stanie, no uderz w końcu! Wal, na co czekasz – myślał. Ale cios nie padł. Biger odwrócił się i podszedł do ławki. Podniósł z ziemi opróżnioną do połowy butelkę piwa. Chwilę trzymał ją w dłoni, w końcu cisnął w pobliskie krzaki.
        – Idziemy na cmentarz. Przeprosić trzeba – powiedział. – Oddamy pokłon i złożymy honor porucznikowi Kordasowi. Honor tutejszych blokersów-kiboli, jak nas nazywają tutejsi porządnisie.
        – Co oddamy? Ja niczego nie oddaję! – zaczął wykrzykiwać kompletnie ogłupiały sytuacją Tomato. – Ja tylko mogę zabrać, a jak gościu nie oddaje, to ja go jebudu, w mordę...
        Biger spojrzał na niego takim wzrokiem, że temu ugięły się kolana. – No, co ty Biger, ja tylko żartowałem. Nie wygłupiaj się, żartowałem tylko!
        Mędrek poklepał przerażonego chłopaka po plecach. – Po drodze wytłumaczę ci, co to takiego ten honor.

        Barbara Kocińska-Kowalczyk wyszła do swojego ogródka przed domem. Zobaczyła w oddali sylwetki idących ludzi. Oczy miała już słabe ze starości. Ostre słońce ją oślepiało. A kogo tam niesie? – pomyślała. Poznała ich w końcu. To ci czterej dresiarze z blokowisk. Chuliganiska, butelki jej do ogródka w zeszłym roku wrzucili – przypomniała sobie z irytacją. Chciała zawrócić, ale coś ją wstrzymało. Jakoś inaczej szli niż zazwyczaj. Krokiem pewnym, zdecydowanym. Jakby zmierzali do celu. Na końcu tej drogi był tylko stary, drewniany kościół i cmentarz. Co tam mają za interes?
        – Witamy panią, pani Basiu – usłyszała pozdrowienie od jednego z nich. Odebrało jej na chwilę dech z wrażenia. Maryjo, Matko Przenajświętsza, co im się stało? – pomyślała. To oni, czy nie oni?
        – A gdzie was te nogi niosą? – zapytała z ciekawością.
        – Honor i cześć idziemy oddawać porucznikowi Janowi Zapolskiemu, naszemu bohaterskiemu Kordasowi, babciu! – krzyknął z przejęciem rudawy chłopak, z małymi, rozbieganymi oczami. Pozostali ukłonili się jej z szacunkiem. Trzymali w rękach duże bukiety kwiatów. Jeden z nich, ten najwyższy, podszedł do niej wysuwając po drodze trzy piękne, czerwone róże. Podał jej i pochylił głowę mówiąc:
        – Pani jest tym cennym kwiatem... – dotknął delikatnie palcem płatki róży – ...my, szczególnie ja, tymi ostrymi, tutejszymi kolcami... – Ścisnął dłonią wystające spod listków ostre kolce i trzymał przez kilka sekund. Odsunął dłoń i po chwili wypłynęła z niej krew. Uniósł zakrwawioną rękę i pocierając czoło powiedział: – Przepraszam, zasługuję na o wiele większą pokutę za mój haniebny czyn.
        – Co takiego zrobiłeś, te butelki w zeszłym roku w moim ogródku? Nie żartuj... poczekaj, pójdę po opatrunek...
        – Pani Basiu, za to też przepraszam, ale teraz idę oddać pokłon i błagać naszego bohaterskiego porucznika o wybaczenie za zadaną mu ranę. Jestem beznadziejnym Bigerem, frajerem! Pomodli się pani za mnie, za nas? – wskazał zakrwawioną dłonią swoich kumpli, stojących po drugiej stronie drogi.
        – Tak, za chwilę wezmę różaniec i zwrócę się do Matki Bożej, naszej czułej Matki, abyście odcięli chwasty w waszych ogródkach życia i stali się dobrymi owocami tej ziemi. Chłopaki, idźcie dobrą drogą! Szczęść Boże!
        – Dziękuję, potrzebujemy tego bardzo! – Podbiegł do zaskoczonych trochę tą rozmową kolesiów. Przez chwilę posłuchali Bigera, po czym pomachali w jej stronę bukietami kwiatów, ukłonili się i poszli w stronę cmentarza.
        Patrzyła jak oddalają się. Ich sylwetki powoli rozmywały się. Krok sprężysty, pewny. Szli, jak oddział wojska. Nagle, jak przez mgłę, wróciły stare wspomnienia. Porucznik, porucznik Kordas jest znów z nami... A ten z lewej, ten ładny ciemnowłosy chłopak – z uwagą spojrzała na Mędrka – to... oczy zaszły jej łzami. Może to przez ostre słońce, może przez wzruszenie.
        – Boże, to jak mój kochany Januszek... – wyszeptała. – Mój Januszek z obrączką ślubną w dłoni, której nie zdążył mi podać...
        Z domu wyszła jasnowłosa dziewczyna. Podeszła bez słowa do starej kobiety. Co ta babcia tak tam wypatruje? Zobaczyła w oddali znajome sylwetki. Poznała od razu. Nie cierpiała ich.
        – Babciu, coś ci zrobiły te łobuzy, przykrość jakąś? – zapytała zaniepokojona, widząc spływające po jej policzkach łzy.
        – Nie, nie. To nasi chłopcy idą, nasze chłopaki z Książęcych Stawów.
        – Babuniu, to są te łobuzy z blokowisk Przystawia. Nie poznajesz ich?! – zawołała zdumiona i jednocześnie zaniepokojona jej stanem. Cztery sylwetki zniknęły za zakrętem drogi. Staruszka odwróciła powoli głowę w stronę wnuczki. Miała mokre oczy. Ale jednocześnie promieniowała z nich jakaś szczególna radość. Delikatnie pogłaskała ją po policzku.
        – To są nasi chłopcy, Aniu – powiedziała. – Chłopcy porucznika Kordasa. W ich sercach odżył honor i szacunek z Książęcych Stawów. Dzięki Bogu, że mamy takich chłopaków!

Chcesz skomentować? Napisz:
salonik-literacki@piotrstanislawkrol.pl
(wyraź zgodę na zamieszczenie komentarza na stronie Saloniku)


Copyright by Piotr Stanisław Król   2010-2017
Kontakt z autorem     All right reserved